Kilka lat temu usłyszałem słowa, które utkwiły mi gdzieś w pamięci. Co prawda nie pamiętam dokładnie kontekstu, w którym zostały wypowiedziane, ale wiem i jestem pewien, że brzmiały one następująco – „Naszą Matką Iluzja, naszym Ojcem Chaos”.
Autorem tych słów był Bruno Druslewicz, twórca baśni metafizycznej, w której przedstawia nam świat bardziej magiczny niż sny. Stara nam się ukazać w niej miejsce, gdzie zaciera się wąska granica pomiędzy tym, co rzeczywiste a tym, co nierealne.
Podobnie jest z iluzją i z ludźmi, którzy zajmują się nią zawodowo. Niezmiernie cieszy mnie fakt, że mam przyjemność mieć ich w swoim gronie znajomych, bo to właśnie dzięki temu w pewne jesienne popołudnie mogłem na własne oczy zobaczyć rzeczy, gdzie rozsądek nie ma zbyt wiele do powiedzenia, a rozum swobodnie daje się uwieść złudzeniu.
Jeżeli zdarza Ci się czytać mojego bloga, to zapewne możesz kojarzyć Macieja i Patryka, których znam od wielu dobrych lat, a mimo to, dopiero niedawno miałem okazję poznać ich nowe iluzjonistyczne oblicze. To właśnie w trakcie ubiegłorocznej listopadowej sesji (kliknij tutaj) zostałem wstępnie wprowadzony w świat iluzji, praw i zasad, którymi się rządzi. Wtedy też Maciej wstępnie opowiedział mi o swoim ciekawym i dość oryginalnym planie związanym ze swoim fachem. Trzymam za to mocno kciuki, a gdy wszystko wypali, to zaufaj, że na pewno nie omieszkam Ci o tym opowiedzieć.
Ok, ale kontynuując, to jakoś dwa miesiące temu Maciej zadzwonił do mnie z propozycją kolejnych zdjęć. W jego przypadku nasze sesje zawsze odbywają się z pewnym elementem zaskoczenia. O ile pierwsza sesja miała miejsce normalnie w studiu, tak całość została urozmaicona niesamowitym pokazem iluzjonistycznym. Druga sesja odbyła się w przepięknym miejscu, które jest niedostępne z zewnątrz i nie miałem nawet pojęcia o jego istnieniu. Tym miejscem był klub koneserów cygar zlokalizowany w jednej z zabytkowych śląskich kamienic z 1904 roku. No, ale dobra… do rzeczy! Mawia się, że do „trzech razy sztuka”. Tym razem było nie inaczej i Maciej ponownie mnie zaskoczył. Nie pokazem, nie miejscem, bo akurat tę sesję realizowaliśmy w studiu mojego dobrego znajomego. Przy okazji, piękne dzięki Tomek! W tym przypadku bardziej chodziło o osoby, z którymi zjawił się na miejscu.
Do studia udałem się godzinę przed sesją, żeby przygotować wszystko. W głowie miałem wstępnie ułożony plan działania. Godzina minęła w mgnieniu oka i zadzwonił telefon z informacją, że wszyscy już czekają na zewnątrz. Po otwarciu drzwi przywitałem Maćka, Patryka – i tu zaczyna się niespodzianka – przywitałem również Saren’a, który jest mentalistą i doskonale potrafi manipulować ludzkimi myślami oraz zachowaniami. Przywitałem także Raya, który jest jednym z najlepszych gamblerów w Polsce, a uprawiana przez niego iluzja sięga korzeniami głęboko w tematykę hazardową.
Magiczny kwartet i wszechobecny chaos to chyba najlepsze określenie, które przychodzi mi do głowy na myśl o tej sesji. Zresztą nie bez przyczyny był cytat na wstępie tego posta. Po prostu nie jestem w stanie inaczej określić dnia spędzonego w gronie totalnie zakręconych osób, całkowitej reorganizacji planu zdjęciowego i tempa, które musieliśmy sobie narzucić, żeby ze wszystkim się wyrobić. Ogółem rzecz biorąc, mieliśmy pójść w nieco mroczniejsze i bardziej psychodeliczne klimaty, jednakże nie ma co ukrywać, chłopaki potrzebowali studyjnych zdjęć reklamowych. Wysyłanie mrocznych zdjęć niekoniecznie może przypaść do gustu potencjalnym klientom. Teraz musieliśmy postawić na klasyczne, czyste zdjęcia portretowe. Zapewne takie by powstały, gdyby robił je ktoś inny, a nie ja. Nie było innej opcji, musiałem dodać jakiś drobny akcent od siebie.
Za inspirację w trakcie fotografowania i retuszowania zdjęć – jakkolwiek dziwnie to zabrzmi – posłużyła mi butelka wspaniałego trunku Ardbeg Uigeadail, którą otrzymałem od chłopaków na „umilenie” sobie pracy. Smak, zapach i kolor Ardbega nieodłącznie kojarzy mi się z wyspą Islay, która jest jednym z sześciu tradycyjnych szkockich regionów, gdzie produkuje się whisky. Tylko nie tą zieloną, gdzie w powietrzu unosi się zapach jodu i morza, a tą jesienną lekko melancholijną, gdy soczysta zieleń przechodzi w złoto-brązowe barwy, a w powietrzu czuć ciepły zapach torfu i mchu. Tak też miało być ze zdjęciami. Kontrastowe zabawy światło-cieniami zastąpiło punktowe światło z beauty dish’a z plastrem miodu i dwie boczne kontry, a podkręcone kolory ustąpiły miejsca wygaszonym ciepłym barwom. Całość miała tworzyć spójny i krótki cykl dyptyków, które z powodzeniem można będzie wykorzystać we wszelkich mediach internetowych, jak i tych drukowanych. Jak wyszło? Przekonaj się sam.